Dzień był słoneczny. Jak to
zazwyczaj bywało po burzy. Ivan podziękował za śniadanie. Żołądka nie miał w
najlepszym stanie, mianowicie podchodził mu do gardła. W taki sposób dawało o sobie
znać wczorajsze wino. Siedział w fotelu, nieopodal stołu i wpatrywał się w
okno. Rozmyślał, ale mu przerwano.
– Jest pan pewien, że nie chce
śniadania? – dopytywała Greta.
– Będę miał jeszcze milion
pięćset okazji na to by się przekonać czy dobrze gotujesz. Ten jeden raz więc sobie
odpuszczę, w pełni świadom tego co tracę.
– Piękna retoryka, ale pusta i
zakłamana.
– Dlaczego panienka tak sądzi? –
zapytał, a kąciki jego ust lekko uniosły się ku górze.
Stała przed nim, w skromnej
sukni, ale była na tyle piękna, że nie potrzebowała żadnych ozdób, diamentów, drogocennych
koronek. Sama była swoją największą ozdobą.
– Ma pan kaca, tylko wstydzi się
pan do tego przyznać. Dlatego wynajdujesz…
– Nie przeszliśmy na ty, pani –
warknął, ale samo „pani” dodał już łagodniej.
– Słuszna uwaga, panie. – Ona
natomiast „panie” powiedziała z niesympatycznym naciskiem.
Wstał, pewnie. Uczynił kilka
kroków w jej kierunku. Kobieta sięgała mu czubkiem głowy na wysokość klatki
piersiowej. Spojrzał na nią z góry, ze złowieszczym błyskiem w oczach.